środa, 19 czerwca 2013

DZIEŃ Z ŻYCIA MATKI - Z PRZYMRUŻENIEM OKA

O Matko! "Dziura w moich dresach" zawyłam.  Odkrycie to zawycia wymagało, jako że ostatnio zrobiłam wietrzenie szafy i pozbyłam się dwóch par spodni, które nie dość, że miały sznurki, po których ciągle deptałam, to jeszcze się gniotły tak, że musiały wisieć na wieszaku. Kto to widział żeby dresy na wieszaku wieszać jak nie przymierzając garsoneczkę. No ja takich rzeczy widzieć nie chcę. Dres to ma być taki, że zmemłany wyjmę z walizki i jakoś wygląda. Tak czy siak ostałam się z dwiema parami i oto jedna śmiała się podziurawić. Każda szanująca się mamuśka, tak jak każdy szanujący się dresiarz, wie że z jedną parą to nie ma co do gości. Klamka zapadła. Trza jechać po zakupy. Nastał ranek, gdy miałam jechać do sklepu. Zwlec się z wyra nie mogłam, bo poprzedniego wieczora dzieci padły o 22 i zanim się człowiek ogarnął było po 23, a tu jeszcze by się chciało coś z wieczora wydrzeć dla siebie, no więc się darło, darło i zrobiło się dobrze po 12. Odpaliłam audiobooka i odpłynęłam. Tradycyjnie przeleciało kilka rozdziałów zanim spętana kablami obudziłam się słysząc mlaskanie synka. (Mój syn budząc się na karmienie w nocy nie płacze, tylko wydaje najpierw różne inne odgłosy od mlaskanie, poprzez chrumkanie, aż do warczenia. Dopiero gdy wszystkie metody zawiodą włącza syrenę.) Rano odkryłam, że pamiętam tylko pół pierwszego rozdziału, a rozdział liczył trzy minuty, co kierując się wyliczeniami matematycznymi daje nam taki oto wynik - padłam po półtorej minuty słuchania książki. Gdy nastał poranek, zagrzebałam się jeszcze w kołdrze próbując ignorować nawoływania Michaliny. Zwlekłam się w końcu zrezygnowana. "Co jest?" - zapytałam uprzejmie. "Reklamy" - padła odpowiedź. No tak, wybrała sobie bajkę nagraną z Polsatu, gdzie blok reklamowy trwa tyle, że zapomnisz co oglądałeś. Nic dziwnego, że dziecię się zniecierpliwiło. Przewinęłam i wróciłam wlokąc nogę za nogą do mojego gniazdka. Minęło pięć minut, sen już zaczynał mnie morzyć, gdy wtem: "Mama siku". Miśka ma taki dziwny rytuał. Wie gdzie stoi nocnik, umie się rozebrać i z niego skorzystać, ale zawsze musi się wydrzeć, że chce siku, a my musimy jej odkrzyknąć, że ma iść po nocnik. No więc, zgodnie z rodzinną tradycją, wrzasnęłam jak należało. Synek wtulony we mnie zatrząsł rączkami, zachlipał i rozryczał się na dobre. Ty głupia kobieto, co żeś narobiła rzekłam do jedynej kobiety obecnej w mieszkaniu. Co było robić, wsadziłam rozwytemu maluchowi "mlekodajną maszynę" i to przysypiając to się budząc, memłał z pół godziny. No to potem odbijanie. Ponosiłam i nic. Kładę i chcę zjeść śniadanie, to wyje. No to znowu na ręce. Misia wrzeszczy "głodna". Ja też jestem głodna, ale nie mam do kogo o tym powrzeszczeć. "Masz przecież kanapkę na talerzu" - odwrzaskuję. "No tak, ale ja jestem głodna na coś innego". "Dobrze, chcesz marcheweczkę czy jabłko?" - pytam pamiętając, że psychologowie każą dawać ograniczony wybór. "A co jest jeszcze?" - odrzekła Misia otwierając lodówkę i całkowicie ignorując moje psychologiczne podchody. Zrezygnowana wymieniam zawartość lodówki i czym prędzej ją zamykam. Na koniec Misia stwierdza, że chce marchewkę. Odkładam młodego by ją obrać. Wrzask. "Mamusia tylko obierze marcheweczkę, a gu gu gu bu bu". Chwila namysłu na twarzy syna. Zyskałam cenne sekundy by wyjąć obieraczkę. Wrzask. Zaczynam śpiewać obierając marchewkę. Wrzask jeszcze większy. Wielce się temu nie dziwię - talentu wokalnego brak. Przestaję śpiewać i wracam do gugania. No, udało się obrać i umyć dwie marchewki. Misia stoi i dłubiąc w nosie przygląda się spokojnie moim poczynaniom.  Nie ganię jej, bo mamy umowę, że przy swoich dłubać można. "Umyj ręce". "Niieeee". "No, to nie ma marchewki" "Ła ła" - coś pomiędzy okrzykiem a warknięciem wydobywa się z gardzieli dziecka. "Kochanie, robiłaś siusiu, dłubałaś w nosie, trzeba umyć rączki"- słyszę swój głos. "Jestem spokojna, głodna - tak, zaspana - tak, pragnąca kawy i ciszy o poranku - tak, ale spokojna" - powtarzam w myślach jak mantrę. Moje rozmyślania przerywa wrzask: "Mokro". Michalina wychodzi z łazienki z oblanymi rękawami. No to zmieniamy strój. Ściągam sukienkę, ściągam bluzkę, wybieram nową bluzkę i wołam Misię (bo tą oczywiście nogi gdzieś poniosły) by ubrać się z powrotem. "Nie chcę tej sukienki". "Ale od rana ją nosiłaś". "Ale ja nie chcę". Syn, najwyraźniej zniecierpliwiony babskimi dywagacjami o ciuchach, zaczyna sygnalizować, że nudzi mu się samemu. To co sobie myślę by w TV wypikano. Misia daje się wbić w ubranie - chyba też ma dosyć nawoływań młodego. Dobra, idę sobie zrobić śniadanie. Wstawiam wodę, wsypuję kawę i ... dzwoni telefon. "Ma pani wyjątkowe szczęście bo wygrała pani zestaw bielizny musi pani tylko wybrać męską czy damską. Odbierze ją pani na spotkaniu...". "Nie chcę żadnej bielizny." "Jak to?" - dziwi się pani. Jak potrzebuję bielizny, to sobie ją kupuję, a nie pędzę z dwójką dzieci na drugi koniec miasta, gdzie każą mi siedzieć na jakimś spotkaniu i kupić coś 20 razy droższego w zamian za jakiś badziewny prezent. Nie chcę bielizny. Chcę śniadanie, kawę, ubrać się i siku. Taaaaak. "Na prawdę, to miło z pani strony, ale nie skorzystam z prezentu" - mówię na głos, zostawiając swoje myśli dla siebie. Odkładam słuchawkę i biorę młodego, który znowu chce pić - nie dziwota, w końcu gorąco. Młody rozanielony przysypia. Próbuję się delikatnie wycofać. Udaje się za trzecim razem. Pędzę do kuchni. Zjem to śniadanie choćby nie wiem co. Przygotowuję sobie śniadanie i... młody wyczuwa, że mnie nie ma i się budzi. Wtedy przypomina mi się grający stolik po Misi. Wydobywam go spod łóżka, skręcam i tym samym kupuję sobie 10minut. Młody leży jak zaczarowany, Miśka ogląda bajkę, świat cichnie, a ja delektuję się śniadaniem. No dobra, nie delektuję się tylko połykam ze strachu, że coś znowu nie da mi zjeść. Teraz powstaje kolejne odwieczne kobiece pytanie. W co się ubrać? Dresów nie ubiorę bo jedne w praniu, drugie dziurawe, a zresztą i tak na dresy za gorąco. Klecę jakiś strój i lecę się uczesać. Może kok. Przynajmniej nie będzie gorąco i synek włosów nie powyrywa. Majstruję przy włosach, spoglądam na siebie i "buuuu wyglądam jakbym miała kotlet mielony na głowie, ten strój też nie taki, uuaaa". Misia patrzy na mnie zdziwiona. "Mamo, jesteś na mnie zła?" "Nie" "A na brata?" "Jestem zła na siebie, nie podobam się sobie". "Mamo nie bądź smutna, uśmiechnij się". Wykrzywiam buzię usiłując się uśmiechnąć. "Przytulimy się" - proponuje Misia z najsłodszym uśmiechem na ziemi. Wtulam nos w jasne włosy i wdycham dziecięcy zapach. "A może się pobawimy?" "Ok, ale tylko chwilę, bo mamy dziś jechać do sklepu, a jeszcze coś trzeba kupić do jedzenia, wrócić zanim zaczną się korki i obiad ugotować". Biorę konika z klocków lego i piskliwym głosem prowadzę dialog. Misia się zaśmiewa. Potem słyszę "wystrzały". Trzeba przebrać młodego. Oczywiście osrał się po pachy. Jak te dzieci to robią.? Przewijam go, przebieram i idę zamoczyć ciuchy. Młody zaczyna się wiercić. Zrobiło się miejsce w brzuchu. Trzeba je zapełnić. Kolejne tankowanie, odbijanie i skisłe "serowate" mleko ląduje na moich ciuchach. "Mamo, a co będziemy robić w tym sklepie?" "Muszę kupić spodnie, a potem może pójdziemy na coś dobrego". Miśka wykrzykuje z radości i pędzi ubrać buty. "Już? Już? Już idziemy?" - zapytuje Misia kiedy próbuję sklecić kolejny strój co nie jest takie proste, bo nie każda bluzka nadaje się do karmienia. Rozpuszczam włosy likwidując kotlet mielony. Trudno, niech młody wyrywa. Muszę jeszcze sprawdzić ubranka w torbie na wyjście. Ubrania - są. "Już? Już?" - dopytuje Misa drepcząc w przedpokoju. Pampersy - są. "Wychodzimy?" Pielucha tetrowa - jest. Ubieram buty z synem pod pachą. Sprawdzam czy mam klucze w torebce i wychodzimy. Zamykam drzwi i znów je otwieram. Nie mam picia dla Miśki. Potem wychodzimy i wszystko jest ok. Zakupy się udają. Chwila relaksu przy ciasteczku też. Korków nie ma. Obiad na czas. Najgorzej czasem jest wybrać się z domu. Znacie to?

5 komentarzy:

  1. to i tak nieźle ze zakupy się uadały bo ja po takim wychodzeniu jestem wściekła i rozkojarzona i warcze i już nic mnie nie cieszy... (;

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak! Mając tylko jedno dziecko, wychodzimy z domu dobre pół godziny. Ostatnie 15 min chodzę w butach po domu, bo jeszcze tylko jedna rzecz i można iść. A ta jedna zmienia się w kilkanaście..

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Koleżanka nie mająca dzieci powiedziała, że ona sama się szykuje godzinę, więc 1,5 h to nie najgorszy wynik ;-)

      Usuń
  3. A jednak są tacy ambitni, którzy czytają dłuższe teksty. Myślałam już, że długość posta ludzi odstraszy ;-)

    OdpowiedzUsuń