Jako że my tak te dzieci wszędzie
ze sobą ciągamy (cytując klasyka: http://dziecioblog.blogspot.com/2014/10/a-bo-wy-to-dziecko-tak-wszedzie-ze-soba.html),
to zaciągnęliśmy je również do Barcelony. Znając ruchliwość Małego Dziada i
wiek jego (1,5 roku) uniemożliwiający wykład na temat na temat bezpieczeństwa w
samolocie, konieczności siedzenia na dupie i bycia przypiętym pasami, miałam
pewne obawy co do komfortu naszego lotu. Znając jednak żarłoczność potomka
mego, odsunąwszy na bok wiedzę na temat zdrowego żywienia, postanowiłam, że
użyję wszystkich sposobów, w tym także kulinarnych, by jakoś przetrwać ten lot.
Dziad kursował po lotnisku niemożebnie, więc wsiadając do samolotu był głodny
(tzn. on zawsze jest głodny, ale tym razem było to usprawiedliwione). Zarzuciliśmy
kanapki, jabłka, chipsy jabłkowe by na koniec wytoczyć najcięższe działa –
żelki i ciastka. Dziad pochłonąwszy ilości nieproporcjonalne do swej wielkości
zaczął z szelmowskim uśmiechem rozglądać się dookoła (Zawsze kiedy tak robi
przypomina mi się cytat: „Co by tu jeszcze spieprzyć Panowie, co by tu jeszcze
spieprzyć?”). Jako że najciekawsze, czyli auta jeżdżące po lotnisku i start
samolotu mieliśmy już za sobą, to też Dziad uznał, że zamykanie okienek będzie
świetną zabawą. Ja też uznałam, że będzie to świetną zabawą i ochoczo
otwierałam mu okienka. Po jakiś 10 minutach (jako, że jestem znieczulona na
hałasy dzieciopochodne) oświeciło mnie, że pasażer przed nami może mieć
lekkiego nerwa, że mu coś ciągle trzaska nad uchem, więc podkładałam dłonie i
Dziad przytrzaskiwał mi palce śmiejąc się radośnie. Mnie ta zabawa podobała się
już mniej. Dałam mu więc miniaturową ciężarówkę i oderwałam kawałki książeczki
naderwanej uprzednio przez Małego Dziada. Mały Dziad podchwycił temat i
kilkadziesiąt razy ładował papierki na ciężarówkę i je wysypywał przy
akompaniamencie moich ochów, ojejów i braw. Zadumałam się nieco czy nie jest to
niepokojące, że przy 39 razie ładowania papierków cieszy się tak samo jak przy
pierwszym (bo ja wiem, może to coś z pamięcią krótkotrwałą?) i Dziad zrzucił
papierki ze stolika. Złożyłam rzeczony stolik i z Dziadem na kolanach usiłowałam
schylić się w wąskim rzędzie by podnieść jakże cenne, spokój dające, papierki i
babach Dziad otworzył stolik i spuścił mi go prosto na łepetynę. Początkowo
nawet uznał to za zabawne, ale widząc moją minę, zrobił oczy kota ze Shreka i
pomiział mnie nosem po poliku. I jak tu się można gniewać na kogoś co to Cię Mizia
nosem po poliku? Ach ten Dziad skubany, wie jak mnie podejść! Mimo obitej bańki
lot uznałam za wyjątkowo udany i spokojny. Miśka, jako wprawiona podróżniczka,
poza pytaniami typu „A kiedy już…”, nie sprawiała kłopotu. Kolejnym i naszym
głównym środkiem transportu było metro. Tam też mieliśmy kilka przygód. Gdy
winda, prowadząca na stację metra, była mała, to rozdzielaliśmy się i jeden z
rodziców z Małym Dziadem w wózku jechał windą, a reszta ekipy (czytaj rodzic
numer 2, Michalina i 2 babcie, które mieliśmy na wyposażeniu) drałowała
schodami. Razu pewnego mężowski poszedł z Dziadem do windy nie zapinając go w
wózku, bo myślał, że tylko na chwilę, a potem go weźmie na ręce, ale po
przejechaniu przez bramki okazało się, że babciom, które szły ostatnie, bramki
nie chcą się otworzyć. Mężowski, myśląc, że ja zaopiekuję się Dziadem, ruszył z
pomocą babciom. Ja myśląc, że Dziad zapięty w wózku dzierżyłam rączkę od wózka,
a drugą trzymałam i Misię i patrzyłam z niepokojem na rozwój sytuacji. Sytuacja
rozwinęła się nieoczekiwanie w innym miejscu. Dziad był wstał z wózka i ochoczo
podążył na peron. Mieliśmy szczęście, że mój małż go spostrzegł. Po krótkiej wymianie
zdań typu, bo ja myślałem, a ja nie wiedziałam, przyczepiliśmy Dziada i
zabraliśmy się za przeprawianie babć. W metrze Dziad szybko nawiązał kontakty,
jako że towarzyski z niego Dziad. Uśmiechał się uroczo do wszystkich, a że
nauczyliśmy go mówić „ola” (co po hiszpańsku znaczy cześć), to rozwalał Hiszpanów
na łopatki. Skumał się nawet z zespołem heavymetalowym. A było to tak…
Siedzieliśmy przy restauracyjnych stolikach znajdujących się na dworze, gdy
wtem przed nami rozłożył się ów zespół. Muzyka ich, delikatnie mówiąc, miała
pazur. Wokalista ryczał jakby go na ruszcie przypiekali: „I’m happy I wanna die”.
Dziad niezrażony pesymistycznym tekstem i ciężkim brzmieniem wysforował się do
przodu i zaczął radośnie podrygiwać, jak to Mały Dziad ma w zwyczaju. Po
szczęśliwie krótkim koncercie, jeden z muzyków oddalił się do jedzących coś
koleżanek. Mały Dziad niewątpliwie zwabiony widokiem jedzenia (a dopiero co
wstaliśmy od obiadu), podszedł do niewiast i nieśmiało zapytał: „mniam?”. Panie
potwierdziły, że mniam, ale nic mu nie odpaliły, co ewidentnie było jego celem.
Niezrażony Dziad zakumplował się z gitarzystą. Poprzybijali sobie piątki.
Zamiast satanistycznych gestów, których gitarzysta chciał go nauczyć, Dziad dał
mu żółwia i wszyscy się cieszyliśmy póki nie przyszła pani co to kierowała
śmieciarką, przed którą, jak się okazało, siedzieliśmy. Rozpierzchliśmy się by
nie zostać stratowanymi przez ruszający pojazd i wróciliśmy do metra, w którym
Miśka zrobiła niemniejszą furorę zjeżdżając i okręcając się wokół słupków w
metrze. Babcie załamywały ręce nad jej przyszłą karierą, ale pocieszałam je, że
może będzie strażakiem, bo oni też po rurach zjeżdżają. Mały Dziad również jeszcze
kilkukrotnie dawał pokaz taneczny, bo okazało
się, że w Barcelonie sporo zespołów gra na ulicach czy w metrze. Na zakończenie
wyjazdu jeszcze przydarzyła nam się jedna przygoda. Mały Dziad bawiąc się na
lotniskowym placu zabaw (Błogosławię Ciebie Tyś, któryś wymyślił by zrobić ten
plac) ujrzał lądujący samolot i ruszył dziarsko w jego kierunku. Nie spostrzegł
jednak miejsca, w którym kończył się budynek, a zaczynała szyba i rymnął
mózgoczaszką jak ta lala. Zamrugał oczętami ze zdziwienia, ale jako że to dla
niego nie pierwszyzna, nawet nie kwiknął. Z wielkim podnieceniem za to, zaczął
dreptać w miejscu i wrzeszczeć mama mama na cały regulator mimo że byłam już z
metr od niego (rzuciłam się oby ratować jego obitą łepetynę). Wwww Wwwww zakrzyknął
Mały Dziad wykonując ręką ruch naśladujący lądujący samolot. Zdaje się, że
wcześniej nie zorientował się, że takim czymś leciał (na lotnisku w Polsce ruch
był niewielki, więc nie widział lecących samolotów). Lot do Polski skończył się
o 23 i, mimo że raczyłam pasażerów kołysanką „A aaa kotki dwa”, to Dziad był
zupełnie rześki i w autobusie wiozącym nas do terminalu podskakiwał przy rurze
(chyba idąc w ślady siostry) i biegał jak szalony. Miśka tymczasem zaległa i
objęła we władanie pojazd Małego Dziada.
A to już kilka fotek z Barcelony niekoniecznie z najbardziej typowych miejsc. Może kogoś zachęcimy:
A to już kilka fotek z Barcelony niekoniecznie z najbardziej typowych miejsc. Może kogoś zachęcimy:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz