środa, 24 lipca 2013

PIKNIK




Weekend zapowiada się ładnie, dlatego jeśli nie macie planów pomyślcie o pikniku. Samodzielne przygotowywanie kosza piknikowego to już jest frajda, a co dopiero pałaszowanie na trawie. My zawsze bierzemy jakieś zabawki (bańki, piłkę, układankę, jakąś grę, kredę) i poduszki by było wygodnie.

niedziela, 21 lipca 2013

GDZIE MIESZKAJĄ U NAS KWIATY


Jak już pewnie zauważyliście lubimy z Miśką zbieractwo (Mężu chyba mniej, bo zawsze stęka: "O matko, znowu chebzie!). W ostatnim czasie sporo kwiatów zbierałyśmy i otrzymaliśmy, a oto co z nimi zrobiłyśmy. Włożenie do wazonu oczywiście nie wchodzi w grę. U nas kwiaty mieszkają w konewce, butelce, ażurowym świeczniku z Ikei i w dzbanku do parzenia herbaty. Jeśli lubicie takie nietypowe rozwiązania zerknijcie też tutaj:

CO ZROBIĆ Z KWIATKAMI OD DZIECI

KSIĘGA GIER I ZABAW - PACZKA Z NIESPODZIANKĄ


Myślę, że przy małej pomocy rodziców mogą się w to bawić i przedszkolaki. :-)


piątek, 19 lipca 2013

KARTKI Z OKAZJI NARODZIN



Z niecierpliwością oczekujemy narodzin synka naszych bliskich znajomych. Z tej okazji zrobiłyśmy z Misią, już dawno (gdy jeszcze płeć nie była znana), dwie kartki. Wycięłyśmy kółko z kartonu i klejem do decoupage'u przykleiłyśmy serwetkę, a potem klejem na gorąco mama przykleiła wstążki, tasiemki i guziki. Dzieła dopełniła Misia przyklejając nasz wózek na kartkę. Myślę, że takie kartki sprawdziłyby się też jako obrazki, gdyby je oprawić w ramki. Może to być prezent z okazji narodzin, chrzcin lub roczku.

wtorek, 16 lipca 2013

UCZYMY SIĘ CYFEREK


Od pewnego czasu Miśka ma "fazę"na cyferki. W związku z tym zakupiliśmy taką grę. Podstawą są plansze o różnym stopniu trudności i marchewka, którą dotykamy pola znajdującego się przy poprawnej odpowiedzi. Marchewka się świeci i wydaje odgłosy oznaczające poprawną lub błędną odpowiedź. Myślę, że taka gra to fajny prezent - przyjemne z pożytecznym.

czwartek, 4 lipca 2013

MÓJ PORÓD 2 I ROLA MĘŻA PRZY PORODZIE

Jakiś czas temu opisywałam jak wyglądał mój pierwszy poród. Temat, jak widzę, Was zainteresował. W związku z tym wrzucam małą relację z porodu nr 2.
Zawsze zastanawiałam się czy drugi poród będzie gorszy czy lepszy zważywszy, że już się wie "co w trawie piszczy". Myślałam, że będę bardziej zdenerwowana czy więcej będę o tym myśleć, ale w czasie ciąży przeżyłam rodzinną tragedię, remont, sprawę sądową przeciwko komuś komu się wydawało, że można bezkarnie oszukiwać ludzi. Przy tym wszystkim zmagałam się z Miśką, która potrafi dać popalić. Trzeba było też zająć się aranżacją miejsca dla dziecka, przygotowaniem ciuchów i jakoś nie starczyło mi czasu żeby się postresować ;-) Jeszcze dzień przed porodem (a ten zdarzył się dokładnie w terminie) sprzątałam poremontowy bajzel. Przewidywana waga dziecka na dzień porodu to 4 kg, więc same rozumiecie dlaczego własnoręcznie brałam się za sprzątanie. O 12 w nocy zaczęły się skurcze. "Tradycyjnie" nie alarmowałam męża. Chyłkiem dopakowałam walizkę, porobiłam kanapeczki dla męża (taka ze mnie dobra żonka!), generalnie krzątałam się by się czymś zająć. Miałam teorię, że wytrzymam do 7 rano by nie budzić o nieludzkiej porze męża i teściowej, która miała przyjechać do Miśki. Mierzyłam skurcze - były w różnych odstępach czasu - jeśli chodziłam, to częściej, jak leżałam to rzadziej. W końcu o 5 rano miałam skurcze co 3 minuty i doszłam do wniosku, że tym razem idzie szybciej i jeśli mam się jakoś do szpitala dokulać, to muszę już zacząć ściągać babcię Misi, bo ona musi mieć czas by dotrzeć z drugiego końca miasta. O 6 byliśmy w szpitalu. Pani robiąca wywiad ze zdziwieniem stwierdziła, że mam dobry humor (rzeczywiście miałam dobyry humor - to chyba te hormony tak mnie pozytywnie nastawiły, że sama byłam zdziwiona) i fajna ze mnie pacjentka. Skurcze były już naprawdę częste. Rozwarcie 6. Po szybkim usg (przy pierwszym porodzie nie pamiętam by mi je robili), kazano czym prędzej przemieszczać się na porodówkę. Nauczona poprzednim doświadczeniem ("spóźniłam się" na znieczulenie) zagaiłam uprzejmie położną o znieczulenie. Ta rzekła głosem żółwia z kabaretu Olgi Lipińskiej "Znieeeeczulenie? Nooo dobra, zaaaraz panią zbaadam. Oooo rozwarcie 8, to jaaaa nieee wiem czy jeszcze można. Pogaaaadam z anestezjoolooogiem." i nieśpiesznym krokiem oddaliła się na czas nieokreślony. Przybywszy oświadczyła, że na zewnątrz oponowe to już za późno. No to ja, jako wyedukowana w szpitalnej ofercie, "No to może by tak dolargan?". "Dooolargan?" - rzekł ze zdziwieniem żółw. "No może, ale to się trzeba pooooośpieszyyyyć bo za chwilę i na to bęęęędzie za późno". "Dobrze" - rzekłam nieśmiało. "To chce pani?" - ze zdziwieniem zapytała położna. Nie, k... nie chcę... tak tylko pytam czym by się tu u was naćpać można było - to oczywiście przemknęło mi tylko przez myśl, ale jako że staram się być kulturalną osobą (mama mówiła, że tak trzeba ;-) ) odpowiedziałam tylko "Poproszę". Po tej, jakże uprzejmej zdań wymianie, pani zajęła się.... przygotowywaniem rzeczy i stanowiska dla noworodka. Dopiero potem zajęła się mną. Wstrzykiwała małe dawki do kroplówki w momencie skurczu i działanie było natychmiastowe - ból wyczuwalnie zelżał i po kilku dawkach pojawiły się całkiem przyjemne "helikoptery" takie jak po wypiciu jakowegoś trunku dla dorosłych. Im mocniejsze były skurcze, tym mniej odczuwałam różnicę po podaniu środka. Sporo czasu byliśmy też z mężem sami i raz wysłałam go by sprowadził panią z powrotem. Potem już nie chcieli dawać, bo matka i dziecko mają być przytomne. Żółwica gdzieś zniknęła i pojawiła się nowa zmiana. Na marginesie, mąż w żółwicy rozpoznał położną, która też prowadziła pierwszą część mojego pierwszego porodu - również dość nieudolnie. Z nadzieją zasugerowałam nowo przybyłym oksytocynę na przyspieszenie porodu i przebicie pęcherza, bo wody znów nie odeszły. Oksytocynę dostałam. Jak wody w końcu same odeszły i zaczęły się skurcze parte, lekarka/położna krzyczała, że mam nie przeć (dla niezorientowanych - moim zdaniem, to niewykonalne) bo dopiero ubierała ten swój kitel i kapelusik - chyba dopiero chwilę wcześniej wpadła na salę (choć pewna nie jestem). Oczy uciekały mi w tył głowy. Choć wszystko rozumiałam, nie wszystko potrafiłam wykonać i lekarka zaczęła pytać co i kiedy dostałam, bo myślała, że jestem na jakiś środkach. Generalnie chwile tuż przed wyjściem dziecka na świat były gorsze niż "właściwy poród". Pępowina okazała się tak krótka, że pani musiała nogą przyciągnąć stolik, bo nie było jak synka położyć. Komicznie to wyglądało. Potem przyszła lekarka na szycie i powiedziała mężowi, że może iść powysyłać smsy. Powiedziałam, że absolutnie niczego ma nie wysyłać bo będzie tu siedział i trzymał mnie za rękę żebym miała w co wbijać paznokcie. Pani doktor nie oponowała. Szycie, jak to szycie, pieszczotą nie było, ale dało się wytrzymać.
Ogólnie, urodziłam około godz. 9 czyli po 3 godzinach od przyjścia do szpitala i po 9 godzinach od pierwszych skurczy. Choć nie obyło się bez nacięcia i pęknięcia, to ten poród oceniam jako łatwiejszy i szybszy. Byłam w lepszej formie niż po pierwszym - miałam więcej sił, ale szwy bardziej dokuczały. Kiedy wróciłam do domu spuchłam i zaczęło to bardziej doskwierać niż w szpitalu. Położna środowiskowa poleciła Tantum Rosa i chyba faktycznie trochę pomogło. O trudach porodu zapomniałam jeszcze szybciej niż po pierwszym i jeśli miałabym rodzić jeszcze raz, to bym urodziła. Najważniejsze, że mam swojego maluszka. 
Jeśli chodzi o obsługę szpitalną, to wszyscy, którzy się mną i dzieckiem opiekowali "po" byli bez zarzutu. Położna - żółw była kiepska, ta druga była ok - konkretna, co lubię, choć trochę zabrakło mi dobrego słowa, że sobie radzę, jestem dzielna, czy coś. Mój mąż ponownie był nieoceniony. Żartuję, że powinnam go wynajmować na porody. Był, nie panikował, słuchał co do niego mówię i robił o co proszę (głównie podawał duuuużo wody, bo od tego oddychania przez usta ciągle chciało mi się pić - p.s. polecam butelki z dzióbkiem i dodatkowo dużą butlę by ją uzupełniać) i niczego nie narzucał. Może to za co go chwalę śmiesznie brzmi, ale faceci mając jakiś problem chcą działać, chcą jakoś go rozwiązać, a tu nie bardzo jest jak. Najważniejsze jest by byli obok. Dobra jest świadomość (zwłaszcza przy pierwszym porodzie), że nie jesteśmy same, że jest z nami przyjazna dusza (niekoniecznie partner, jeśli uważacie, że się do tego nie nadaje, albo nie czujecie się z tym komfortowo), że jest ktoś trzeźwo myślący na wypadek gdyby trzeba było o czymś decydować, że jest ktoś, kogo można wysłać do domu, gdy na wejściu okaże się, że nie mamy jakiegoś dokumentu, ktoś kto poda wodę, zawoła personel czy pomyśli o tym by zrobić zdjęcia noworodkowi i wybaczy jeśli nie będziemy miłe i powiemy coś głupiego (ja się tego obawiałam i już zawczasu przeprosiłam swego oblubieńca za wszystkie ewentualne złośliwości czy inwektywy, ale okazało się to niekonieczne). Trzymam kciuki za wszystkie obecne i przyszłe ciężarówki. Baby to twardzielki, dacie radę dziołchy!

DIY PASKI



Już chyba kiedyś pisałam, że najbardziej w posiadaniu dzieci przeraża mnie fakt, że kiedyś będą nastolatkami. Pamiętam siebie w okresie "burzy i naporu" - klapki na oczy i wszystko na "nie". Czasem sobie myślę jakie sposoby spędzania czasu można zaproponować nastolatce żeby się nie okazało, że pytamy "Jak w szkole?", a ona odpowiada "Dobrze", idzie do  swojego pokoju i już niczego więcej się nie dowiemy. Ze strachem w sercu (bo to też może okazać się kością niezgody) proponuję małe "zrób to sam" w zakresie mody. Co powiecie na takie paski?
p.s. Na pierwszym zdjęciu jest coś, co wygląda jak guzik ze szkiełkiem. Tak naprawdę nie jest to guzik - ma on z tyłu dwie zaginane blaszki, którymi jest przypięty do łańcuchów. Kupiłam to cudo w pasmanterii i nie mam bladego pojęcia jak się nazywa.

poniedziałek, 1 lipca 2013