Jak niektórzy wiedzą, jestem mamą prawie 3 letniej dziewczynki i za miesiąc spodziewam się synka. Tematy porodu, tego co wziąć do szpitala, co przygotować dla noworodka nieuchronnie wracają. Na pierwszy ogień pójdzie poród. Zobaczymy czy uda mi się zmotywować by napisać o pozostałych sprawach.
Jesteś w ciąży z pierwszym dzieckiem? Ten tekst jest dla Ciebie.
Po pierwsze nie szukaj zbyt wielu relacji z porodu, nie rozpytuj za wielu koleżanek (a już na pewno nie pytaj tych, które lubią siać panikę) - każdy poród jest inny, każda kobieta inaczej go znosi, każda powie Ci co innego i skończysz z mętlikiem w głowie. Ja polecam szkołę rodzenia - tam powiedzą Ci rzeczowo na co się przygotować, co może pomóc podczas porodu, co jest potrzebne dla noworodka, jak się nim opiekować. W mojej szkole rodzenia była też gimnastyka dla ciężarnych.
Po drugie mnie pomogło coś co powiedziała mi mama. Gdy ona była w ciąży ze mną powtarzała sobie: "Tysiące kobiet rodziło, to co - ja nie urodzę?" To zdanie stało się moją mantrą. Zaczęłam myśleć o kobietach, które w dawnych czasach rodziły gdzieś na polu czy o kobietach, które rodzą gdzieś w buszu - bez opieki szpitalnej, bez możliwości cesarki, bez znieczulenia, bez oksytocyny, bez ktg, bez neonatologa na pokładzie. Świadomość tego, że ja mam to całe zaplecze i męża, który będzie ze mną dała mi wiele.
Po trzecie jak rzekła moja bardzo praktyczna koleżanka: "Bać to się trzeba zanim się zrobi dziecko, potem już nie masz wyjścia". Taka prawda. Nie myśl obsesyjnie o tym co będzie, zdaj się na naturę, własne siły i lekarzy.
Jeśli jednak chcesz się dowiedzieć jak wyglądały moje doświadczenia porodowe, to lecimy. Specjalnie publikuję to teraz zanim urodzę drugie dziecko i kiedy mam dystans do wydarzeń z pierwszego porodu.
Pierwszy poród zaczął się kilka dni po terminie. Wieczorem ok 23 zaczęłam mieć skurcze. Czytałam sobie książkę póki mogłam się skupić. Potem przerzuciłam się na telewizję. Mężowi powiedziałam, że ma iść spać bo to pewnie skurcze przepowiadające i przecież jakby co to go obudzę. Zgodnie z sugestią położnej wzięłam ciepłą kąpiel i patrzyłam czy skurcze się rozkręcą czy ustaną. Zaczęłam mierzyć częstotliwość i zauważyłam, że są dość regularne. Najwygodniej było mi na stojąco, gdy opierałam się o oparcie kanapy. Pomagała też podgrzewana poduszka, ale zostałam o to obstukana przez przyjmującą mnie położną (od podgrzewania miałam nieco zaczerwienioną skórę), więc to chyba nie jest pomysł godny polecenia. Rano powiedziałam małżowinkowi by uprzedził w pracy, że może nie dotrzeć. Zjedliśmy śniadanko i ok 9 rano dałam sygnał do wymarszu. W szpitalu skurcze przeszły - chyba z tych emocji i stwierdziłam, że pewnie się wyrwałam za wcześnie i mnie odeślą, ale lekarz mnie zbadał -stwierdził rozwarcie 4,5 i cytuję: "poród jak złoto". Chyba wtedy dostałam jakieś papiery do wypełnienia. Potem zapytali mnie czy chcę lewatywę. Nie chcąc mieć tego typu "wpadki" podczas porodu, zgodziłam się. Nie było to nic wielkiego. Jeśli ten moment Was krępuje czy stresuje, pomyślcie sobie, że ta pielęgniarka nie raz już to robiła i za chwilę nie będzie o tym pamiętać (i Wy zresztą też). Skurcze to rzeczywiście dobra nazwa na określenie tego co się dzieje. Miałam wrażenie jakby ktoś naciskał mi na brzuch, albo jakbym miała dookoła obręcz, która się zmniejsza. 2-3 razy położna/lekarz zapytali mnie czy chcę znieczulenie. Odpowiedziałam, że daję radę bez i jakby co to zawołam. Koleżanka mówiła mi, że wzięła znieczulenie zanim ją cokolwiek zaczęło boleć i za wczesne podanie środków przeciwbólowych spowodowało spowolnienie akcji porodowej. Cały czas był ze mną mąż i dwie praktykantki, więc stwierdziłam, że jakby co będę miała kogo wysłać po pomoc. Na początku sobie gadałam z nimi. Trochę robiłam ćwiczeń ze szkoły rodzenia (np: stoimy i podnosimy nogi tak jakbyśmy wchodziły na schody). Potem skurcze stały się dolegliwe i poprosiłam położną o znieczulenie. Ku memu zdziwieniu spojrzała na odczyty i stwierdziła, że właściwie to mam za rzadkie skurcze i może byśmy poszli pod prysznic. Zaciekawiło mnie, że 3 godziny wcześniej moje skurcze nie były zbyt rzadkie by mi proponować znieczulenie, ale poczłapaliśmy pod ten prysznic. Potem wymyśliła, że mam skakać na piłce, ale dla mnie to było niewykonalne. Wtedy zjawiła się położna ze szkoły rodzenia i zastąpiła tamtą. Nie kazała mi już robić żadnych ewolucji z piłką tylko mnie zbadała - rozwarcie 10. Wtedy już wiedziałam, że za późno na znieczulenie i że urodzę bez. Przypomina mi się jak położna ze szkoły rodzenia mówiła, że urodzenie dziecka bez znieczulenia to takie zmierzenie się z naturą i że daje poczucie siły. Absolutnie nie miałam tak ambitnego planu by rodzić bez znieczulenia, po prostu tak wyszło, ale muszę przyznać jej rację - rzeczywiście mam większe zaufanie do własnych sił. Skurcze się powtarzały i nic się nie działo. Instynktownie czułam, że najlepiej mi w pionie - klęczałam na łóżku opierając się o podniesione oparcie.Wcześniej dziwiłam się koleżance, że mówiła, że chciała chodzić,a nie leżeć, ale teraz ją rozumiem. Położna zarządziła oksytocynę by przyspieszyć temat i zachciało mi się siku. Z położną pod rękę, stojakiem z kroplówką w drugiej dłoni kulałam się przez korytarz i napatoczyłyśmy się na grupkę elegancko ubranych panów - jakaś kontrola, wizytacja czy coś. Wszyscy wybałuszyli na mnie oczy, a położna do nich: "No co? Tu się rodzi". Faceci rozpierzchli się niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Wyprawa do łazienki poza przepłoszeniem stada samców nic nie dała i wróciłyśmy na salę. Położna zarządziła przebicie pęcherza bo nie odeszły mi wody. Lekarz zażartował sobie: "To kiedy drugie?" - położna go obstukała, a ja gdybym akurat nie miała skurczu to bym wystękała, że za 3 lata. Kiedy położna ogłosiła, że zaczyna się, nazwijmy to, faza końcowa, to już poszło błysk. Mówiła mi kiedy przeć. Wtedy przyciągałam brodę do klatki piersiowej i zamykałam oczy, bo tak kazali na szkole rodzenia. Kilka razy wrzasnęłam sobie, bo tak mi się chciało. Na szkole rodzenia mówili, że w dramatycznych momentach można sobie krzyknąć jeśli czujemy, że to nam pomoże. Podkreślali, że nikt nie będzie nam robił żadnych wyrzutów, choć szczerze w tamtym momencie ewentualne wyrzuty obchodziłyby mnie tyle co zeszłoroczny śnieg. Podczas porodu miałam robione nacięcie, ale wbrew temu czego się obawiałam nie był to jakiś wyróżniający się moment. Urodziłam ok godz 14. W porodzie zaskoczyło mnie kilka rzeczy - w pozytywnym sensie, że końcowa faza porodu poszła tak szybko, w negatywnym sensie, że skurcze były tak uciążliwe i tyle czasu na rozwarciu 10 nic się nie działo. Po porodzie wyszło jeszcze łożysko - żaden problem i wreszcie dostałam moją siną zapuchniętą kruszynę. Dali nam się nią chwilę nacieszyć, potem dostałam znieczulenie dożylne i lekarz mnie zszył - nie było to zbyt przyjemne. Potem położna wróciła z umytą Misią. Pomogła mi ją nakarmić i wszyscy się wycofali zostawiając naszą nową rodzinę by mogła się nacieszyć sobą nawzajem. Potem położna wróciła i zapytała czy ma mnie przewieźć wózkiem na salę czy pójdę sama. Absolutnie wolałam chodzić. Potem Misia długo spała, więc mi jej nie przynosili (ale pielęgniarka przyszła mnie poinformować co i jak). Na sali miałyśmy dziewczynę po cesarce. Widziałam jak dochodzi do siebie i cieszyłam się, że urodziłam naturalnie. Nie byłam wprawdzie jak młody bóg - nacięcie ciągnęło dosyć długo i nie było mowy o siedzeniu, ale chyba tej po cesarce było gorzej. Panie które mają wskazania do cesarki też niech nie panikują - koleżanka, która rodziła miesiąc przede mną twierdzi, że przy rozwarciu 4 skurcze były tak bolesne, że cieszyła się, że zarządzono cesarkę i że ona nie wspomina rekonwalescencji jakoś źle. Jak mówiłam, wszystko jest kwestią indywidualną. Obsługa szpitala była bardzo fajna. Chętnie pomagali i naprawdę dobrze nas traktowali. Za poród i pobyt w szpitalu nie zapłaciliśmy grosza z uwagi na remont, który w ogóle nie był dolegliwy (raz widziałam pana w kombinezonie i tyle). Mam tylko drobne zastrzeżenie do lekarzy. Mieliśmy trochę problemów zdrowotnych z Misią, więc kilkukrotnie byliśmy wstrzymywani z wyjściem. Lekarze mieli taką technikę by za wiele nie mówić - pewnie dlatego by rodzice nie wyszukiwali w Googlu co dolega ich dzieciom. Jak dla mnie to było kiepskie rozwiązanie, bo miałam taką blokadę umysłową chyba od tych nieprzespanych nocy, że nie rozumiałam co się do mnie mówi, a lekarka rzuciła dwa zdania i uciekła. Potem nie umiałam tego zrelacjonować rodzinie, teściowa wkręciła sobie, że nie chcemy jej powiedzieć prawdy, a dziecku dolega coś poważnego - wniknęła z tego niepotrzebna afera. Z perspektywy czasu stwierdzam, że poród bardzo zaciera się w pamięci, że zapomina się o bólu. W tej chwili nie myślę o kolejnym porodzie, staram się nie nakręcać. Mężu stwierdził, że jest zdziwiony, że jestem taka wyluzowana. Nie wiem, może to działają jakieś hormony, a może świadomość tego, że i tak przed tym nie ucieknę. Może tym razem załapię się na znieczulenie, może skoro to będzie drugie dziecko, to będzie łatwiej. Kolekcjonuję pozytywne myśli i Wam tego też życzę. Niech moc będzie z Wami ;-)
P.S. Polecam zrobić sobie sesję ciążową. Ja trochę zdjęć robiłam sobie sama, trochę porobiły mi koleżanki, które lubią fotografię. Mamy sporo zdjęć "na wesoło". Bardzo lubię do nich wracać. Teraz też powinnam się za to zabrać, ale jakoś nie mam energii. Miśka chora i trochę niespodziewanych problemów spadło mi na głowę, ale może do tego w końcu dojrzeję (oby przed porodem ;-).
P.P.S. Przy Misi idąc za radą znajomych przez pierwszy rok robiliśmy jej zdjęcia co miesiąc. Zawsze po kąpieli na pralce. Fajnie widać jak bąbel szybko rośnie.